Syn ziemi brzeskiej

Artykuł ukazał się w 27 numerze Kościoła nad Uszwicą z listopada 2003 roku



30 sierpnia minęła 40 rocznica śmierci profesora Stanisława Stefańskiego, wybitnego humanisty i pedagoga. Dla przypomnienia podaję kilka faktów z jego życia.

Urodził się 17 listopada 1889 roku w Gosprzydowej, w powiecie brzeskim, jako syn organisty. W Brzesku ukończył 4 klasy szkoły powszechnej, następnie uczęszczał przez 8 lat do gimnazjum w Tarnowie. Po zdaniu matury studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim język polski i niemiecki. Jako stypendysta wyjechał do Berlina, gdzie na tamtejszym Uniwersytecie pogłębiał znajomość języka niemieckiego.

Dawna siedziba Liceum Ogólnokształcącego
i Ekonomicznego w Brzesku

W latach 1917-1927 pracował w Szkole Realnej w Żywcu. Poza zajęciami szkolnymi zajmował się działalnością kulturalno- oświatową. W 1927 roku przeniósł się z rodziną do Bielska, gdzie przez 12 lat uczył w Szkole Przemysłowej.

W roku 1939 wojna "przywiała" rodzinę Stefańskich do Brzeska. W czasie okupacji Stanisław zajmował się tajnym nauczaniem młodzieży w Brzesku, w Łysej Górze i w Porąbce Uszewskiej.

W 1945 roku rozpoczął naukę języka polskiego i niemieckiego w Liceum w Brzesku i w Szkole Zawodowej, późniejszym Technikum Ekonomicznym. W obydwu szkołach prowadził zespół recytatorsko-teatralny. Po przejściu na emeryturę nadal uczył w technikum oraz wygłaszał odczyty literackie ilustrowane recytacjami zespołu.

Profesor Stefański był człowiekiem ogromnej wiedzy i kultury, wielkiego serca czułego na ludzką niedolę, zwłaszcza młodzieży.

To był mój ojciec. W trzydziestą rocznicę jego śmierci poprosiłam kilku jego wychowanków by napisali mi wspomnienia o profesorze Stefańskim. Przeleżały w szufladzie dziesięć lat. Tak bardzo chciałabym, by chociaż ich fragmenty ukazały się w "Kościele nad Uszwicą". Właśnie w tym czasopiśmie, które bardzo lubię i które na pewno czytałby mój ojciec, gdyby żył ... Niech te wspomnienia świadczące o miłości, jaką darzyli go uczniowie w zamian za jego serce, będą podziękowaniem, hołdem i ... wskazówką dla pokoleń, że warto kochać.

Halina Stefańska-Biernat

Wspomnienia o profesorze Stefańskim

Kochany Profesor - "Dziadek Stefański" (jeden z jego przydomków) miał słuszny już wiek, gdy w pięćdziesiątych latach znalazłam się w murach Liceum. Brzesko, niezwykłe pole doświadczeń, porównań i olśnień dla wiejskiej panny. Olśnieniem, które zadecydowało o moim późniejszym życiu, było znalezienie się w gronie młodzieży należącej do kółka recytatorskiego prowadzonego "okiem i sercem" dziadka Stefańskiego. Wyszukiwał dla nas piękne teksty, prawdziwie wzruszające, uczące miłości do człowieka i tej ziemi, na której przyszło nam żyć. Niezmordowanie organizował próby, poprawiał recytację ... dopóki nasza interpretacja nie wyciskała mu łez z oczu.

Któregoś dnia po deklamacji uścisnął mnie i powiedział: "Ty masz talent, powinnaś zdawać do szkoły aktorskiej. Przygotujesz teksty. Spotkasz się z kolegami, których kiedyś uczyłem, a teraz związani są ze szkołą aktorską i teatrem. Będziemy próbować szczęścia..." Doprowadził w krótkim czasie do urzeczywistnienia owych kontaktów teatralnych. Z Ireną Kądziołką opracowywałam technikę mówienia, z Profesorem - interpretację. Przesłuchanie u aktora Teatru Starego, Edwarda Dobrzańskiego, pełniącego funkcję asystenta w Szkole Aktorskiej, poszło na tyle dobrze, że zaczęłam przygotowywania do egzaminu.

Pracował ze mną kochany Dziadzio bezinteresownie. Gdy próbowałam prześlizgnąć się po tekstach - mobilizował do koncentracji. Filiżanka herbaty z winem była nieodłącznym rytuałem zakończonej próby. Spacery w stronę "Garbatki" były uhonorowaniem wspólnego trudu, swoistą nagrodą. Podczas drogi Dziadzio opowiadał o ważnych zdarzeniach, ludziach i literaturze. Pobudzał moją ambicję, zmuszał do partnerstwa... zachęcał do refleksji i prostoty.

W tamtym czasie doświadczyłam więcej serdeczności, uwagi i troski od Niego, niż od moich rodziców... Bo jak wytłumaczyć wspaniałomyślność Belfra, który odwiedzając Kraków, kupuje swojej uczennicy książki i regularnie załącza do nich stuzłotowy banknot (połowa ówczesnego stypendium). "To na drobne wydatki, abyś nie czuła się podlej od swych dobrze sytuowanych koleżanek". Pomoc Dziadzia należała do tak delikatnych, że niepodobieństwem było oponować. Bagatelizował znaczenie tego gestu słowami: "To kaprys niepijącego i niepalącego dziadygi, nikogo tym nie krzywdzę - oszczędzam na nałogach".

Miło wspominam dzień, w którym trzyletni wnuk Profesora, Staś, dziś już utytułowany wykładowca UJ, grał dla mnie na prośbę Dziadka, krakowiaczki i jakieś muzyczne drobiazgi. Byłam prawie adoptowaną córką w tym domu i czułam się jak w rodzinie. Potem, kiedy już jako studentka, a potem aktorka przyjeżdżałam do Brzeska, czekały na mnie pokój, gościna i kobiety. "Moje kochane kobiety" - mówił o nich.

... Często widzę go z belferską teczką, z laską i z chlebem w siatce, jak wolno wraca z Brzeska na swoją "Zielonkę", gdzie mieszkał. Ostatni nasz spacer zamknął dziwnym tekstem. Podnosząc swoje jasnoniebieskie oczy na jesienne chmurki powiedział: "Ja już niedługo będę tam". Co za żart - pomyślałam - czyżby miał zamiar latać? Kończąc myśl, powiedział: "Tam, moje dziecko, między aniołkami". Oniemiałam. Nigdy dotąd nie słyszałam, żeby użalał się na swoje dolegliwości, choroby, które były, musiały być. Nieuważna beztroska młodość nie potrafiła ich dostrzec.

Wiadomość o jego śmierci dotarła do mnie długo po fakcie. Nie byłam na pogrzebie, pracowałam w koszalińskim teatrze. Po latach okoliczności znów związały mnie z Krakowem. Zjawiam się corocznie przy jego grobie. Stojąc tam myślę, ile mu zawdzięczam. Słyszę zdanie, które powtórzył kilka razy przy mnie: "Może nie wszystek zginę"

Dominika Stec - aktorka

Jestem absolwentką dawnego Technikum Ekonomicznego w Brzesku z 1958 roku. Profesor Stefański uczył mnie języka niemieckiego. Nie osiągnęłam w nim większych wyników, bo nie mam zdolności językowych i uczyłam się tylko tyle, co wymagał program. Profesor był wyrozumiały - dwójek nie stawiał. Przez jego wiek i siwe włosy - nazywaliśmy go Dziadziem. Nie Dziadkiem, bo go lubiliśmy.

Umiał zawsze dostrzec ucznia biedniejszego, który chciał się uczyć. Niejednemu dostarczał literaturę niemiecką czy polską, aby mógł pogłębiać wiadomości. Pamiętam, że naszej młodszej koleżance, Helence Wojkowskiej, która pasjonowała się językiem niemieckim, a później skończyła germanistykę, przekazał testamentem całą swoją niemiecką literaturę. Bardzo się cieszył, za dzięki jego zachęcie, zdobyła takie właśnie wykształcenie.

Osobiście, więcej niż na lekcjach, spotykałam się z Profesorem na kółku recytatorskim, w szkole po lekcjach, często we jego domu, a nawet później, po maturze przez półtora roku w PAX...

Stanisława Stec -Świątkowska

Byłem uczniem Profesora w latach 1954-58. Był już wtedy niemłody, dość dobrze po sześćdziesiątce. Siwy pan, dystyngowany, w popielatym garniturze, w krawacie. Miał łagodne spojrzenie, ciepły stosunek do uczniów, piękny, klasyczny styl wypowiedzi i bogate słownictwo. Potem się dowiedziałem, że uczył też języka polskiego w Liceum Ogólnokształcącym. Byłem przez cały czas członkiem jego kółka recytatorskiego. Występowaliśmy na różnych akademiach szkolnych, na porannych apelach. Profesor raz mi publicznie podziękował, że przyjechałem wcześniejszym pociągiem, by recytować na apelu "Odę do Młodości".

Nasze występy miały również charakter gościnny: już to w browarze okocimskim, już to w Szczurowej, Wojniczu, w Mokrzyskach. Profesor czuł się z nami jak młodzieniec. I myśmy się czuli jak dzieci z dobrym tatusiem, chociaż nazywaliśmy go dziadziem.

Był rzeczywiście ojcem dla nas. Interesował się sytuacją materialną swoich uczniów. Sam skorzystałem z jego życzliwej przysługi - wystarał mi się o stancję w Brzesku, by w ostatnim półroczu klasy maturalnej nie tracić cennego czasu na dojeżdżanie...

A potem pozostała już na długo żywa pamięć o szkole, o Profesorze. Coś, jakby się w życiu urwało, pozostała jakaś wewnętrzna pustka, "mocno wgryzła się w serce tęsknota i oczy były pełne łez", jak w wierszu Tuwima "Nad cezarem", który recytował nam na akademii pożegnalnej...

Podjąłem studia we Wrocławiu. Nieraz go odwiedzałem. Pisywaliśmy do siebie. W jednym liście do mnie napisał: "Loquerisne Domine iam bene Latine?" (Czy już mówisz dobrze po łacinie?) Wtedy odkryłem nową prawdę o Profesorze: był nie tylko polonistą, germanistą, ale i klasykiem! A przecież nigdy nie zdradzał się znajomością łaciny. Napisałem mu wtedy krótki list po łacinie. Był bardzo zadowolony. W ostatnim liście, już dość krótkim, napisał mi, że zdrowie mu się psuje, że jego żona tez jest chora. Zakończył słowami: "Ano, wola Boska!" Przy najbliższej okazji go odwiedziłem. Powiedział mi wtedy: "Sanectus ipsa morbus est". I wtedy zachował się jeszcze jak profesor, bo kazał mi przetłumaczyć. Zrobiłem to - "Starość jest sama chorobą" - Tak jest - powiedział. Ale i wtedy, mimo choroby był ciepły, uprzejmy, miły... To było ostatnie z nim spotkanie...

Ks. Józef Wojdak

Miałam to szczęście, że wychowawcą mojej klasy w Liceum Ogólnokształcącym w Brzesku i moim nauczycielem języka polskiego był profesor Stanisław Stefański.

Drogi, kochany Profesor. Nie wiem, czy zdołam słowami wyrazić to, co odczuwaliśmy słuchając go na lekcjach i prywatnie podczas prób przed różnymi występami. Dziś, choć minęło już tyle lat, pamiętam dobrze, że lubiłam podpatrywać jego reakcje na słowa wypowiadane przez nas na scenie, słowa pełne miłości do ojczystej ziemi, troski o los umiłowanej ojczyzny. Nieraz widziałam łzy w jego oczach.

Pamiętam, jak występowaliśmy w sali brzeskiego kina wypełnionej po brzegi. Recytowaliśmy "Kwiaty Polskie" Juliana Tuwima. Donośnie brzmiały słowa: "Lecz nade wszystko słowom naszym, zmienionym chytrze przez krętaczy, jedyność przywróć i prawdziwość: niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość - sprawiedliwość". Jak dobrze Profesorze, że nie jesteś świadkiem tego, co przeżywamy dziś. Smutny byłbyś obecnie ...

Julia Kurkówna - Zawartka

Rozmyślania o Ojcu

W chwilach ważnych, przełomowych,
gdy dzieje się coś nadzwyczajnego,
gdy słucham niezrozumiałej muzyki,
oglądam współczesne malarstwo,
lub czytam nowoczesne wiersze, zadaję sobie pytanie;
Co by na to powiedział mój Ojciec?

Jak oceniłby to, co się teraz dzieje
dokoła nas,
On, urodzony demokrata
kochający ludzi i Ojczyznę,
uwielbiający piękno
w słowie, dźwięku i wierszach.
Co powiedziałby na odwrócenie
wszystkich pojęć i wartości?
Co by począł wśród ludzi - szakali
On, uosobienie dobroci i łagodności.

Tatusiu, byłeś dla mnie wzorem
i niedościgłym ideałem.
Zachwycała mnie Twoja mądrość i wiedza.
Ukształtowałeś moją postawę życiową,
stosunek do świata i ludzi.

I co się z tym stało?
Co pozostało prócz wspomnień
o naszych rodzinnych wieczorach
muzyki i poezji?
Świat toczył się wtedy inaczej -
wolno i spokojnie.
Jaki szatan przekręcił koło
i nadał szaleńcze tempo naszemu życiu?

Nie ma czasu na nic, co dobre i piękne.
Biedne moje dzieci
wciągnięte w wir zwariowanej machiny.
Czy ocalę coś dawnego świata,
By przekazać wnukom?

Tatusiu, boję się, ze zatracę instynkt
szukania dobra w ludziach
i stanę się tak samo zła, jak wszyscy dokoła.

Zdradziły mnie nawet moje wiersze.
A Ciebie tak cieszyły moje rymowanki
Ty przecież nauczyłeś mnie kochać poezję.
Czego się chwycić?
O co zaczepić myśli i serce?

Gdy mi najciężej - nagle przypływa
melodia najpiękniejszej kolędy
"... Kto ma w sercu bóle,
Kto ma łzy na twarzy..."
To Mamusia śpiewa Gwiazdkę
a Ty akompaniujesz.
"... Tego On pocieszy.
Łaską swą obdarzy..."

Śmieję się przez łzy.
Jednak coś mi pozostało:
Wpojona przez rodziców
dziecięca wiara i ufność
w miłosierdzie Boże.

Halina Stefańska-Biernat